Szarlatani z Pasikurowic
Dzisiaj napiszę Wam o grze, której wydaniu wraz z moim blogiem Zagramy patronuję, czyli o Szarlatanach z Pasikurowic. W życiu – także recenzenta – niektóre rzeczy dzieją się od czapy. Podobnie było z tym patronatem, pierwszym zresztą w mojej karierze, jakoś nigdy się nie dobijałem o takie zaszczyty czy formy promocji. Gry nie znałem, nie grałem w nią wcale wcześniej, jacyś tam Die Quacksalber von Quedlinburg. No, dobrze, nazwa mi się podobała. Bo jestem germanistą z wykształcenia. Onomatopeiczna taka, czyli była nadzieja. Obejrzałem jakąś jedną niemiecką wideorecenzję, ale bez większego entuzjazmu, nie lubię takiej formy recenzji. No, te elementy gry mi się tak średnio spodobały. Może to światło w nagraniu, jakieś to wszystko obłe i zielonoglutowate wypadało. Ojej, pomyślałem, ojej. Jakiś gniot pewnie. Ale że wydawcą miało być G3, wydawnictwo, które znam od dawna, bo współpracowaliśmy od początku, i mam sentyment, no to jak odmówić? Nawet moja wytrenowana asertywność nie zadziałała. Zostałem patronem wydania. Pomyślałem sobie, no najwyżej, będzie tych patronów tłum, to się jakoś sprawa rozmyje ewentualnie, jakby gra się miała nie udać.
I potem jeszcze ten tytuł. Pożal się minionku. Pomyślałem, no i idź ty potem w takim sklepie z planszówkami biedaku powiedz klientowi: „A może zainteresuje Pana nowość w ofercie, świetna gra – Szarlatani z Pasikurowic”. Haha! Nie! Uwierzcie, ogólnie to byłem pełen obaw i wątpliwości.
Ale – na szczęście pomyliłem się na całej linii. Uwielbiam się mylić w taki sposób! To mi pokazuje, że jeszcze nie wszystko za mną, że nie wszystkie rozumy zjadłem, że pomimo też może być głupi. Najpierw przekonałem się do nazwy. Bo ta się ludziom – o dziwo – spodobała. Jak sobie ją powtórzyłem po któryś tam setny raz, to nawet mnie zaczęła urzekać. Tak, dostrzegam nawet ten specyficzny humor. Tę melodię onomatopeiczną taką, pojawiła się nadzieja znowu, że może…
A potem przyszła sama gra. Rozłożyłem na stole. Nie, najpierw rozłożyłem stół, bo jednak trochę na 4 osoby miejsca zajmuje. Kociołki dla każdego Szarlatana, plansza główna, ojej, ile ja się nawyciskałem tych małych żetonów składników, które w trakcie trafiają na plansze gracza, do kociołka – normalnie na bogato, na kolorowo. Potem żetony ksiąg z opisami działania składników. W sumie w grze są 4 zestawy ksiąg, które potem można mieszać ze sobą. Rety, pomyślałem, jaka regrywalność będzie. Do tego kociołki też dwustronne. Na odwrocie wariant specjalny, z fiolkami pełnymi bonusów. Czy ta planszówka będzie miała prawo się znudzić, pomyślałem?
Gdy ogarnąłem plansze, żetony i księgi składników, w wypraskach wciąż pozostały jakieś żetony – pieczęcie do punktacji (coś jak 50/100 z Carcassonne), żetony buteleczek, które jak się okazało, ułatwiają niekiedy zapełnianie kociołka, talia kart wróżek (czyli takie karty wydarzeń). Do tego w pudełku leżały jeszcze niekartonowe elementy – drewniane znaczniki, woreczki do losowania składników, plastikowe rubiny, kostka z symbolami bonusów. Oczywiście także instrukcja i dodatkowo almanach z opisem działania poszczególnych ksiąg.
Wyjąłem to wszystko na stół, rozłożyłem tak, jak każe instrukcja: Znacznik rundy, pieczęcie i żetony punktacji na planszy głównej. Butelki i żeton szczura z jednej strony na planszy gracza, po rubinie z drugiej. Na środku kociołka każdego gracza znacznik kropelki w jego kolorze. Od niego zaczniemy wykładać składniki na spiralnie ułożony ciąg pól – aż po brzegi gara. Teraz ciach – zadany zestaw żetonów do woreczka, w większości białe składniki, te niebezpieczne, te które grożą wybuchem kociołka. Będzie się działo? Karty wróżek posortowane, ułożone w zakryty stos. Księgi – w pierwszej grze na poziomie pierwszym – ułożone. Przeczytaliśmy instrukcje, wiemy już, że część składników wywołuje jakieś akcje w momencie dołożenia ich do kociołka, reszta rozpatrywana jest na końcu rundy. Wiemy też, że część ksiąg pojawia się dopiero gdzieś w 2 lub 3 rundzie partii. Rzut okiem na stół. Toż to nie wygląda jak tamto zielonoglutowate z wideorecenzji. To wszystko ładne jest, kolorowe, malownicze, cieszy oczy. Nie tylko dlatego, że obrus się okazał całkiem pod kolor. Pstryk, pstryk, będzie foto do recenzji.
Grajmy: Najpierw odkrywamy kartę wróżki z talii i czytamy jej treść. Fioletowe karty dotyczą końca rundy, niebieskie – momentu wskazanego na karcie. Kolejny element zwiększający regrywalność tej gry! Bo czasem dostaniemy bonus, czasem łatwiej przy dokładaniu kociołka, w ogóle – mnóstwo tych możliwych wydarzeń wpływających na charakter rundy.
Po rozpatrzeniu karty wróżki zaczyna się to, co najciekawsze: Wszyscy – a dzieje się to symultanicznie – dobieramy składniki z worka i układamy je na polach kociołka na własnej planszy. Zaczynamy od znacznika kropelki. Żetony mają różne wartości – od 1 do 4. Żeton o wartości 1 kładziemy o jedno pole dalej od znacznika lub poprzedniego żetonu. Żeton o wartości 2 – o dwa pola dalej. Et cetera. Zależnie od stron ksiąg, wedle których gramy – niektóre dokładane składniki mogą wyzwalać natychmiastowe bonusy lub akcje. Na przykład możliwość dobrania kolejnych składników z woreczka i wybrania jednego z nich, który trafi do kociołka. Albo dodatkowy rubin… Albo dodatkowe punkty zwycięstwa… Prawo połozenia znacznika dalej niż normalnie… Jakże takie momenty cieszą. Jaka frajda. A z drugiej strony – jest i bacik na nierozważnych szarlatanów ze skłonnością do hazardu: Niebezpieczeństwo, że kociołek może nam wybuchnąć! O ile nie zmieni tego karta wróżki lub przywilej powiązany z którąś księgą i składnikiem, kociołek wybucha, gdy suma wartości białych składników w kociołku gracza przekroczy 7. Bum i po klockach! Znaczy – po punktach lub po pieniądzach.
Bo po co się układa te żetony w kociołku? Żeby ten kociołek maksymalnie zapełnić. Im dalej na torze pól leży ostatni znacznik gracza, tym więcej dobra gracz dostanie. I my tak próbujemy zajść w tym kotle jak najdalej (bo na tym właśnie polega mechanika push your luck), ale cały czas trzeba obserwować sumę wartości białych żetonów, a z tyłu głowy cały czas musimy mieć tę myśl, że ryzyko należy ważyć, że muszą być jakieś rozsądne granice naszego ryzykanctwa – że te składniki mogą eksplodować. „Weź przestań, mogę przecież wykorzystać żeton butelki, żeby wrzucić do worka dobrany żeton, może uda dobrać się lepszy…. No trudno, dobra i ta biała jedynka, choć to już na granicy limitu 7 z białych…. E tam, spróbuję dołożyć jeszcze jeden żeton, żeby być dalej niż przeciwnicy, bo dalej znaczy lepiej – wiadomo. Oj. oj. Co za pech! Mogłem jednak spasować.”
Gdy już wszyscy spasują, rezygnując z dalszego dorzucania do kotła; względnie, gdy „wybuchnie” im w twarz warzona mikstura (o, jaka radocha przeciwników) – przechodzimy w fazę ewaluacji, czyli podsumowania rundy. Ewaluacja ma kilka etapów, no dobra, sporo, ale wszystko mamy wyrysowane na planszy i już po pierwszej rundzie kojarzymy, jak to przebiega:
- Najpierw patrzymy, kto najbardziej zapełnił kocioł. Ten gracz rzuca kostką i bierze sobie odpowiedni bonus – punkty zwycięstwa, rubin, żeton surowca.
- Potem rozpatrujemy akcje czy bonusy z części składników, które aktywują się w tej fazie – tu także ewentualne bonusy i przywileje.
- Następnie patrzymy na pole leżące tuż za ostatnim żetonem położonym przez gracza w kociołku. To jest tak zwane pole punktacji. Jeśli jest tam narysowany rubin, dostajemy rubin.
- Teraz dwa kolejne etapy ewaluacji: doliczamy sobie punkty zwycięstwa i dostajemy pieniądze na zakupy składników. Ten kto nie doprowadził do wybuchu kociołka punktuje za obie rzeczy; nieszczęśni szarlatani-partacze wybierają, czy biorą punkty zwycięstwa czy pieniądze. Punkty zwycięstwa zaznacza się jak w wielu innych grach na torze punktacji, pieniądze należy wydać natychmiast, w kolejności ustalonej dla danej rundy. Gracze mogą kupować do dwóch składników o różnych kolorach, a ceny za składniki o poszczególnych wartościach wskazują odpowiednie księgi. Jakoś tak zwykle jest, że albo minimalnie brakuje nam na te wartościowsze składniki, albo przepłacamy – bo niewykorzystanej reszty nie otrzymujemy tu nigdy. Na pewno moment zakupu składników jest jednym z najważniejszych w grze, bo właśnie przez dobór składników zarządzamy zawartością woreczka (ta mechanika nazywa się bag building) i modyfikujemy prawdopodobieństwo wyciągnięcia białych żetonów. Przynajmniej potencjalnie, bo wiadomo, jak ktoś ma pecha… to musi się po prostu postarać jakoś bardziej, haha…
- Ostatnim etapem ewaluacji rundy jest możliwość oddania po 2 rubiny za przesunięcie znacznika kropelki o pole dalej, co poprawia nasze szanse na starcie rundy, bo będziemy rozpoczynali już z częściowo zapełnionym kotłem, a wiec łatwiej będzie osiągnąć te lepiej punktowane, dalsze pola. Alternatywnie gracz może zapłacić 2 rubiny, żeby ponownie „zapełnić” butelkę i w kolejnej rundzie mieć szansę na powtórzenie losowania jednego z żetonów.
Zagraliśmy całą pierwszą rundę. Poszło nadzwyczajnie szybko, bo to – mimo dość sporej garści zasad – szybka i dynamiczna gra. Zaczynamy nową rundę – odkrywamy kartę wróżki, postępujemy zgodnie z tekstem karty. A teraz pojawi się nowy element gry – bardzo ciekawy mechanizm wyrównujący szansę „upośledzonych” punktowo graczy. Patrzymy, kto jest liderem punktacji. Każdy inny gracz sprawdza, ile szczurzych ogonów dzieli jego znacznik od znacznika punktacji lidera. Ta liczba wskazuje liczbę pól jakie gracz odlicza sobie w kociołku od znacznika kropelki – innymi słowy pole, na którym gracz układa swój znacznik szczura. W tej rundzie będzie dokładał surowce licząc pola od tego znacznika, a nie od znacznika kropelki.
Trzeba przyznać: Mechanizm balansu szans między liderem a pozostałymi graczami jest nieco niezwykły i potrafi w niektórych budzić kontrowersje. Sam przeżyłem taką partię, że większość rund gry grałem ze słabą pozycją punktową, za to z dużymi forami na polach kociołka, a dobiegłem do lidera dopiero w ostatniej i… prawie wygrałem, zabrakło mi raptem 2 punktów. Czy to dobrze, czy źle, że tak ten mechanizm potrafi zadziałać? Moim zdaniem dobrze, inaczej wynik końcowy znany byłby często już po 2 czy 3 rundzie. Takim sprytnym wytrychem dla co nieporadniejszych lub co bardziej pechowych szarlatanów – w tej jednak sporo losowej grze – autor zabezpieczył szanse na rywalizację graczy do samego końca. W grach o charakterze rodzinnym takie sprofilowanie rozgrywki jest szczególnie ważne.
W Szarlatanach z Pasikurowic rozgrywamy w sumie 8 rund. Każda przebiega podobnie, ale nie identycznie – raz ze ze względu na treść odkrywanej karty wróżek, dwa przez pojawianie się w niektórych rundach nowych elementów czy zasad. W 2 rundzie dochodzi żółta księga, a co za tym idzie akcje żółtych znaczników. W trzeciej pojawia się księga różowa. W 6 musimy dorzucić sobie do worka biały znacznik o wartości 1, taki mały utrudniasz. Ósma, ostatnia runda jest całkowicie niezwykła, bo o ile w poprzednich każdy gracz dobierał składniki w swoim tempie, można było nawet odczekiwać, obserwować, jak idzie przeciwnikom i od tego uzależnić decyzję czy się pasuje czy dorzuca do kociołka dalej, to w tej ostatniej rundzie dobieramy składniki na komendę, a co za tym idzie, trudniej też graczom ocenić moment, kiedy opłaca się im spasować.
Na zakończenie 8 rundy wszyscy obowiązkowo dodają sobie punkty z pola punktacji, a dodatkowo gracze, którym nie wybuchł kociołek, przeliczają każde zdobyte w tej rundzie 5 monet na 1 punkt zwycięstwa. 1 punkt daje graczowi także każda posiadanych para rubinów.
Powiem Wam: Szarlatani z Pasikurowic okazali się istną planszówkową bombą! Wszystkim moim współgraczom ten tytuł bardzo się spodobał. Bawiliśmy się przy nim świetnie. Są emocje – i to jakie! Jest rywalizacja – a jakże! Jest różnorodność – bo gra jest oparta de facto na modułach, które można ze sobą kombinować. A przy tym gra się równie dobrze i w dwie, i w trzy i w cztery osoby. Mimo sporej losowości wynikającej z zastosowanych w grze mechanizmów, jest też o dziwo jakieś – spore nawet – poczucie kontrolowania sytuacji. Pewnie, że to wszystko bazuje na naszej skłonności do ryzyka. Pewnie, że graczowi zdarzają się i dużo słabsze rundy, ale ostatecznie – nawet niepowodzenie można tu sobie wytłumaczyć swoim brakiem rozsądku. Bo można było ostrożniej, prawda? Bo to przecież ja sam buduję w czasie gry skład woreczka, mogę sobie te szanse jakoś tam oszacować pi razy oko przynajmniej.
Mi bardzo podobają się pojawiające się w tej grze ambiwalencje. Przy zakupie składników nagle wszystkie składniki są dobre, a wybrać trzeba najwyżej dwa, a do tego jak kupisz ten, to na tamten Ci już nie wystarczy i musisz się zadowolić innym. Jak Ci kociołek wybuchł, to znowu musisz decydować – bierzesz punkty (tak, to eurogra – wygrywasz punktami) czy bierzesz pieniądze, bo bez rozbudowy zawartości worka nie dotrzymasz kroku przeciwnikom – w liczbie punktów czy w gotówce na zakupy. Pojawia się karta wróżki – niekiedy znowu musisz wybierać – to albo to. Te wybory sprawiają, że w Szarlatanach te drogi do zwycięstwa rozwidlają się, wiją, przecinają, próbujesz to sobie wyrachować, oszacować, wyjść na czymś jak najlepiej – po części się udaje, ale znowu – te kociołki, i nigdy nie możesz być pewien, że uda Ci się zrealizować swój plan w całości. I tak, normalnie byłby to dla niektórych pewnie powód do marudzenia, do skreślenia gry z listy tytułów do grania, ale tu ta niemożność czysto matematycznego oszacowania optymalnej ścieżki do wygranej jest właśnie sercem Szarlatanów z Pasikurowic. I wyrównuje szanse graczy – dlatego Szarlatani świetnie się sprawdzają jako gra rodzinna – nie ważny wiek gracza, nieważny jego poziom zaawansowania w planszówkach. O ile tylko włożycie odrobinkę trudu w ogarnięcie reguły gry – będziecie się świetnie bawić.
No własnie: zasady. W Niemczech gra otrzymała nagrodę Kennerspiel des Jahres 2018. Na polski tę nagrodę trzeba by przetłumaczyć jako Gra dla obeznanych – w sensie dla graczy już w planszówki grających. Ale spokojnie, w tradycji tych niemieckich nagród planszówkowych taka kwalifikacja gry oznacza po prostu, że stopień skomplikowania rozgrywki plasuje się nieco ponad zwykłymi grami rodzinnymi. Innymi słowy: Że gra opiera się na więcej niż dwóch, trzech czy pięciu zasadach – tu pewnie decydujące dla jury konkursowego był fakt, że każda partia może być inna przez dobór ksiąg itd. Ale absolutnie nie jest to jeszcze poziom nerdowski, hermetyczny dla zwykłego Kowalskiego, umiejącego przeczytać instrukcję ze zrozumieniem. W odróżnieniu od zwykłej niemieckiej Spiel des Jahres (ichniej nagrody Gra Roku), Kennerspiel des Jahres poleca po prostu zabawę nieco bardziej ambitniejszą, dającą więcej różnorodnych, głębszych emocji. Nie trzeba się tego poziomu absolutnie bać. Nie trzeba przerażać się mnóstwem elementów w grze. Złapcie oddech i – nawet jeśli nie macie jakiegoś większego doświadczenia z planszówkami – na spokojnie przeczytajcie instrukcję, zagrajcie pierwszą rundę idąc krok po kroku z jej zapisami i sami zobaczycie, że dalej już wszystko będzie dobrze. Instrukcja i almanach do ksiąg są napisane zgrabnie i bez problemu pozwolą Wam wejść w świat gry.
Jedynym cieniem, jaki kładzie się na Szarlatanach z Pasikurowic jest tłumaczenie i redakcja kart wróżek. Mieliśmy do nich co chwilę pytania i wątpliwości, których niekiedy nie dało się rozwiać analizą tekstu karty per se – ustalaliśmy wersję wspólnie przy stole albo pisaliśmy pytania do wydawcy. Dopiero porównanie polskich kart z niemieckimi oryginałami wyjaśniło przyczynę tych problemów. Mówiąc wprost: Karty wymagają korekty! Niektóre źle lub co najmniej nieporadnie oddają sens poleceń zawartych na kartach oryginalnego, niemieckiego wydania. Na przykład przy przysługującym bonusie brakuje dookreślenia momentu, kiedy go otrzymujemy, albo tam, gdzie chodzi o pole punktacji – musimy się tego domyślać, bo w tekście karty widzimy tylko „pole”. Są też niestety karty, którym w tłumaczeniu zmieniono funkcję – w efekcie mamy w polskiej edycji wariant oryginału. Żeby nie być gołosłownym, dołączam zdjęcia z poprawionymi tłumaczeniami.
Bardzo mi szkoda, że te karty wypadają w Szarlatanach z Pasikurowic tak słabo. Gdyby nie to jedno omsknięcie, mógłbym chwalić grę pełnym głosem. Bo tak, jest świetna i bardzo ją polubiłem. I nawet mimo tych kilku niezręczności w tekstach kart wróżek, myślę, że warto ją Wam polecić. Jestem pewien, że G3 te karty przejrzy i opublikuje co najmniej almanach do nich z poprawkami. W oczekiwaniu na to grać się w Szarlatanów da, bo my przecież graliśmy i to z dużą frajdą – i gra cała Polska, po prostu niewielu zna niemiecki pewnie, czy ma powód, żeby być tak skrupulatnym, jak recenzent pomimo.
Grajcie w Szarlatanów, kochajcie Szarlatanów, polecajcie Szarlatanów. I mówię to nie tylko jako patron wydania – z obowiązku. Ja to piszę z przekonania. Niech kociołki wybuchają Wam radośnie! Udanej zabawy!
Dziękuję wydawnictwu G3
za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji
Punktometr Zagramy
ocena ogólna: 9/10
strategia / taktyka: 8/10
losowość: 5/10
interakcja: 4/10
wykonanie gry: 9/10
stosunek cena do jakości: 9/10
cena w sklepach: ok. 140 zł
moja ocena dla „Szarlatani z Pasikurowic” w serwisie BGG: 9
Podstawowe informacje o grze:
Tytuł: Szarlatani z Pasikurowic
Liczba graczy: 2 – 4
Wiek: od 10 lat
Czas gry: ok. 45 min
Wydawca: G3
Projektant: Wolfgang Warsch
Instrukcja: polska
Zawartość pudełka:
• 4 plansze graczy – kociołki
• 1 plansza główna z torem punktacji i torem rund
• 4 butelki
• 4 woreczki
• 8 znaczników kropelek
• 4 znaczniki szczurów
• 4 znaczniki punktów
• 20 rubinów
• 12 ksiąg ze składnikami
• 219 znaczników składników
• 4 pieczęcie punktów zwycięstwa
• kość bonusowa
• znacznik rund
• almanach składników
• instrukcja